czwartek, 30 listopada 2006

30-11-2006r.

zawsze jak mam napisać, że nie jest wesoło to zastanawiam się nad tym dość długo. po co dołować jeszcze bardziej skoro i tak jest jak jest - smutno. czwartek jeszcze się nie skończył a mam wrażenie, że jesteśmy szarzy, zmęczeni, smutni, zdegustowani, zamartwieni. rozkładam ręce, brak słów i to nie jest smutek jesienny. dziś rano jak zobaczyłam człowieka za którym poszłabym w ogień wydawało mi się, że widzę go w czarno-białych barwach; był szary, wręcz przezroczysty. nigdy wcześniej nie byłam tak pewna tego, że to co się dzieje w naszym kraju plus dziwne układy wewnętrzne plus fabryczne plus czasem i rodzinne są ZABIJAJĄCE POWOLI CICHO I SKUTECZNIE.

poniedziałek, 27 listopada 2006

27-11-2006r.

po siedmiu godzinach wchodzę do ulubionego mieszkania. parzę earl grey mocną. załączam Sinead (downpressor man pięć razy wkoło). nie obchodzi mnie już nic. jem na szybko płatki czekoladowe z maślanką, przeglądam gazetę przy której zakupie ekspedientka popatrzyła mi na brzuch, na co grzecznie odpowiedziałam, że to profilaktyczny zakup. podgrzewam krokiety na kolację z mężem. na środę muszę załatwić auto do kliniki. w pizetju zgubili moją deklarację a o duplikat muszę prosić w fabrycej własnej (koszmar - już widze problem z datami nazwiskami itp). wybory w mieście wygrała pani na którą liczę choć pewnie się przeliczę. zabieram się za tworzenie galerii z naszych włóczeń się. mam pomysł na osobistą stronę o ... powiem wkrótce. rysuję z nadką choinki i gwiazdki. uciekamy na nich do nieba. kapie małej z noska, pierwsza brzydka sprawa z chorobą. gramy jazz na mini-pianinie. przekładam kolejną kartkę kalendarza na nowy tydzień. nosze się z zamiarem ugotowania pierwszego w życiu rosołu. czytając Z wymiękam, "jest coś, co w nas nie umiera nigdy - twierdzą mędrcy od początku świata. to miłość. wszystkiemu, co nią nie jest, pozwólmy umrzeć". "Kto chce radości, niech się weseli tu i teraz, bo jutro skryte jest w niepewności..."

udanego tygodnia.

piątek, 24 listopada 2006

marzenia o Groszku

powiem tak, odetchnęłam. ciągle się martwię ale odetchnęłam. i jego biały kołnierzyk koszulki i biały fartuch lekarski i do tego białe włosy sprawiły jakby mi anioł zaśpiewał “że teraz można, że nie trzeba czekać roku, że ...” gdzie się zgubiła ta ja która zarzekała się, że po trzydziestce mogę pomyśleć o dziecku i to ewentualnie. nie ma takiej siły która mnie teraz powstrzyma choć pokornie modlę się o to (czasem przecież los planuje inaczej). wychodząc z gabinetu czułam jak śmiało i płakało na raz mi się wszystko. nie ma co zapeszać ale bez emocji i tej radości nie byłoby życia, dni by się zlewały a sens zgubiłby się już dawno temu. mamy nowe zadanie takie na całe życie

no i ta muzyka:

The Human Game - Lisa Gerrard & Pieter Bourke
Time After Time - Miles Davis
Cantara - Dead Can Dance
Karmacoma; Special Cases; Teardrop - Massive Attack


środa, 22 listopada 2006

22-11-2006r.

Krzyż

Mój krzyż co przyszedł z niewidzialnej strony
zna samotność w spotkaniu przy stole
niepokój i spokój bez serca bliskiego
wie że mąż wzdycha częściej niż kawaler
nie dziwi się już Hegel że w szkole dostawał po łapie
nie każdy go rozumiał
krzyż wszystko uprości
nie człowieka --- o miłość prosi Boga
od tego zacząć żeby iść do ludzi
wie i nie mówi bo słowom przeszkadzają słowa
milczenie nawet rybkę w akwarium obudzi
dopiero żyć zaczniesz gdy umrzesz kochając
mój krzyż co przyszedł z niewidzialnej strony
wie że wszystko wydarzyć się może
choćby nie chciał tego
na przykład wilia z barszczykiem czerwonym bez śniegu
choć przecież zima w sam raz o tej porze
czasami krzyż ofuka uderzy ubodzie
z krzyżem jest się na zawsze by sprzeczać się co dzień
jeśli go nie utrzymasz to sam cię podniesie
a szczęście tak jak zawsze o tyle o ile
bywa że się uśmiecha gdy myśli zapewne
chce mnie zrzucić
zobaczysz że ciężej beze mnie


Jan Twardowski


23.11.2006r. [*]

Życie

życie nie dokończone
gdy oczy ci zamkną i zapalą świecę
miłość spełnioną i nieudaną
płacz przed jedzeniem
między mądrością i zabawą
Bożej powierzam opiece


Jan Twardowski

poniedziałek, 20 listopada 2006

20-11-2006r.

kolejny tydzień rozpoczęty. mogę już spacerować dwie godziny po lesie rudzkim ale nie mogę pojechać zobaczyć ostatnich dni z życia Doliny Rospudy, rzeki 9 jezior, wspaniałej storczykowej doliny która zostanie zabita autostradą! jestem poruszona decyzją.

sobotni “Babel” Inarritu; globalna entropia. brak porozumienia. film o tym jak wrażliwą i kruchą istotą jest człowiek, a kiedy dochodzi do przerwania łańcucha, to nie dlatego, że jedno ogniwo było zepsute, ale cały łańcuch. i nie trzeba się zgubić pomiędzy Marokiem a Tokio. najbardziej przerażają formy samotności i izolacji w rodzinie, między najbliższymi ludźmi.

niedzielny “Cholonek” Teatru Korez (adaptacja powieści Janoscha Dobry Pan Bóg z gliny) pierwsza część cała w śmiechu. śląska gwara, śląskie zwyczaje, śląskie klimaty. druga część jest dramatyczna. odechciewa się śmiechu. przychodzi zastanowienie. bo Ślązacy, mimo że są stąd, muszą tu cały czas walczyć o swoje, że to region tarmoszony przez historię.

nagraliśmy trójkowy koncert Kepa Junkera. odsłucham dzisiaj.

piątek, 17 listopada 2006

17-11-2006r.

słońce świeci cieszą się dzieci
cieszę się i ja

a poważnie
fala optymizmu i radości jakaś dziwna. bo świeci słońce, bo odwiedziły mnie bliskie osoby, bo mąż zabrał na kolację, bo kupiłam bilety na przedstawienie teatralne, bo plany jakieś są, bo jesteś bo jestem.
boje się ostatnio cieszyć w pełni. boję się, że znowu coś tam. ale nie pozwolę żeby ktoś lub coś odebrało mi małe codzienne szczęścia, cuda dnia powszechnego.


"Drogowskaz"

Jestem drogowskazem,
który nie może ruszyć w drogę,
którą pokazuje
Jeżeli ruszę nią,
kto za mnie wskaże kierunek tym,
którzy nadchodzą,
młodzi, wciąż nowi?
Wielokrotnie próbowano mnie odwracać,
abym wskazywał mylną drogę
Ale jestem jak słonecznik,
Pokazuję wciąż ten sam kierunek:
ku słońcu.

(...)Trzeba żyć.
Po prostu trzeba żyć.


Jan Rybowicz

czwartek, 16 listopada 2006

środa, 15 listopada 2006

15-11-2006

gdyby każdy dzień był taki jak wczoraj to gadałabym do siebie. za bardzo ścisnęłam sznurki i nie potrafię odpoczywać. znajomi piszą mi żeby robić to ile wlezie. szukam czegoś do pisania. szukam już zaczepek twórczych. dziś wpadnie S. na herbatę potem M. obciąć moje włosy. wieczorem marzę o warzywach nawet i gotowanych na parze ale w knajpie gdzieś między ludźmi. jestem stadną jednostką muszę rozmawiać, lubię słuchać i lubię jak mnie się słucha. dla wszystkich którzy martwią się o moje zdrowie pisze szczerze, że - boli mnie zrastająca się rana i pośladek od zastrzyków przeciwzakrzepowych; boli mnie prawe ramię i cała ręka prawa; lewa dłoń od welfronu i czasem plecy od leżenia. ale moi drodzy ogólnie jest dobrze i nie ma co narzekać. szwy wyciągnięte przez męża. nic tylko dochodzić do siebie. tylko muszę skupić się na czytaniu książek, jakieś film obejrzeć i nadal trwać w nurcie realnego optymisty... wogóle to zamierzam dziś upiec pierwsze ciasto w tym lokalu!

wtorek, 14 listopada 2006

14.11.2006r.

pierwszy spacer. bolą uszy i brzuch. ale miło jest. cały dzien u Anki. podziwiam ją, że wytrzymuje 24 godziny z Księżniczką. powoli zbieram się do pionu. czasem jeszcze gorączka zaskoczy czasem zawrót głowy. słucham muzyki i oglądam kartki z życzeniami ślubnymi. stoje lekko w miejscu. dobrze mi.

jeremy

sobota, 11 listopada 2006

jesień 2006r.

02.11.2006r. czwartek Katowice – Ligota
pokój nr 9 z trzema paniami w tym jedna siostra zakonna z niebiańskim spojrzeniem. dziwnie ale bezpiecznie...
było...

piątek (27.10.2006r.)
samochód, jazda z butelkami, owocami; rybnik – kraków – katowice. stres. katar. kaszel. gorączka. Rynek krakowski i spacer (jakbym szła obok siebie). jemy ulubione naleśniki ze szpinakiem i brokułami; kapią mi łzy z oczu z kataru z emocji z niemocyz wysiłku ale przecież trzyma mnie tylko to, że jutro jeden z ważniejszych dni w moim życiu!

SOBOTA (28.10.2006r.)
1:30 jeszcze nie śpię; 2:30 powoli zamykają mi się oczy. budzę się o 6:10, prysznic, kawa i lekki stres na śniadanie; jadę pod salon, zapominam welonu, wracam. S. siedzi już na krześle, K. maluje mi moje pięknie wyhodowane paznokcie, M. czesze mnie zakłada welon i wogóle podoba mi się to co stworzono na mojej głowie. dzieci na ulicy widząc mnie krzyczą “patrz, pół pani młoda”. odbieram bukiety dla rodziców, oglądam mój ślubny – jest taki jaki sobie wymarzyłam. wracam do domu. L. maluje już Ćmę; potem siadam ja, dopiero w butach i sukni całość wygląda tak jak miałam w planach. dzięki Ci Boże za to, przepraszam za chwile zwątpienia. spokój miałam w sobie do momentu jak przyjechali dziadkowie i reszta rodziny. zerkając przez okno i widząc już podjeżdżający samochód z moim JK zrozumiałam, że to już, że to ten moment. spokój i opanowanie, wewnętrzna radość. błogosławieństwo rodziców. jazda przez las w słońcu i rudych liściach do kościoła (naszego ukochanego od św. Wawrzyńca). pare zdjęć przed mszą, witanie gości. radość. i wreszcie wejście do kościoła z uśmiechniętym księdzem w środku. czas mszy był chyba najdostojniejszym i najmilszym etapem całego dnia. dopiero w połowie zaczęły mi drżeć nogi. przysięga przed Bogiem i świadkami - wypowiedziana pięknie i pewnie, z delikatnym wzruszeniem w głosie. patrzę w oczy JK widzę ciepło i dobroć – mówi specjalnie dla mnie “ciebie violu”. śmieje mi się głowa, śmieje mi się całe wnętrze. życzenia księdza to w zasadzie pierwszy autentyczny moment wzruszenia, łzy spływają po policzkach (twardo wytrzymałam w trakcie czytania mojej siostry). wychodzimy przed kościół, życzenia, wzruszenie przy życzeniach S. R.A. A. milion kwiatów i prezentów. każda najmniejsza rzecz cieszy nawet elfik na szczęście. w drodze na salę sesja zdjęciowa. pierwszy taniec przy Kenny G. i podziękowania dla rodziców, obiad, tort. uciekamy do lasu do rudych kolorów do spokoju zapachu. potem już tylko zabawa, w którymś momencie zerkam zza stołu na bawiących się naszych gości i ... nie umiem uwierzyć, że to nasi ludzie, nasi bliscy przednio bawią się na naszym weselu!!! ciarki przechodzą mnie po plecach, wzruszona i radosna wywijam z mężem przy rytmach weselnych (dobre dobre). tchu czasem brakuje bo wszyscy chcą zatańczyć z młodą. popijam delikatnie białe wino i mam wrażenie dobrej imprezy której wraz z Paśnym jesteśmy autorami dedykując ją dla naszych bliskich. w okolicach czwartej nad ranem padamy w łóżku zmęczeni. teoretycznie zmęczeni.

niedziela (29.10.2006r.)
śniadanie z naszymi gośćmi hotelowymi. rozmowy, podziękowania, zaproszenia. pakujemy plecaki i wybieramy się na “trzydniówkę” po weselną. po zmroku docieramy do krynicy do naszego “domu z duchami”. zajadamy sery z żurawiną zapijając butelkami czerwonego wina, wspominamy, wrażenia na gorąco. jest pysznie!!!

poniedziałek (30.10.2006r.)
przebudzenie. powolne niczym nie przyspieszone wstawanie z łóżka w radości, wolności i wypoczynku. za oknem pierwszy śnieg, przymrozek. przełęcz tylicka, cerkwie łemkowskie, wody lecznicze. autentyczny dzień radości z życia, z siebie, z wolności. siadamy wieczorem na naszej werandzie. nic dodać nic ująć. czerwone wino i nasze ciepło. pachnie świeżym górskim powietrzem. kocham.

wtorek (31.10.2006r.)
rano muzeum i Nikofor. pijemy wodę i chłoniemy zielony kolor bananowców i bambusów. spokój o jakim marzyliśmy przez cały rok. łapczywie łapiemy te momenty z świadomością, że długo się nie powtórzą. jedziemy przez Muszynę, Piwniczną, Rytro do Starego Sącza. w Marysieńce pijemy pyszną kawę i jemy przepyszny obiad! szukamy noclegu. w Słoneczku opychamy się roladami i kotletami weselnymi (gdyby nie ta żurawina). urodzinowo dla rodziców zamawiamy box Marka Grechuty.

środa (01.11.2006r.)
msza u Klarysek w Starym Sączu w kościele św. Kingi. powolna podróż w stronę domu. kawa w Nowym Targu we włoskiej kafejce. wizyta u rodziców. cmentarz. oglądamy zdjęcia z wesela. nie śpię pół nocy. marzę o spokojnym śnie, może kiedyś jeszcze.

czwartek (02.11.2006r.)
pobudka 5:15. klinika. jestem jeszcze żywa. zobaczymy kiedy zdołam tu jeszcze kiedyś naskrobać?
przeczytałam zalecenia anestezjologa. postaram się.

wtorek (07.11.2006r.)
pamiętam dreszcze i zimno zaraz po powrocie z bloku na salę pooperacyjną. pamiętam zapach męża przy mnie i jego ciepłe ręce. pamiętam całą rozmowę z nim i potem już ciepło... pamiętam ból i odmawiane po cichu modlitwy. pamiętam pierwszy szok po zobaczeniu rany i szwów (17chyba). pamiętam pierwsze drżenie kolan i zawroty głowy przy pierwszych samodzielnych krokach przez korytarz w drugiej dobie pooperacyjnej. pamiętam wizyty najbliższych. z godziny na godzinę nabieranie siły i radości do życia. pierwszy kleik i zupka warzywna; kisiel i ziemniaczki. zielona herbata w kawiarence na dole wśród żywych dodała mi skrzydeł. poniedziałkowy spacer z mężem korytarzami kliniki i winda tylko dla nas. wszystkie noce oprócz ostatniej były bogate w sny (chyba po morfinie). po pierwszej kąpieli czułam się jak po tygodniu w spa w krynicy. wszystkim mówiłam, że udaję chorą. bywały momenty kryzysu i fizyczne i psychiczne ale z taką rodziną jaką mam to można góry przenosić!
a więc wyleżałam się tutaj, jestem wśród żywych i sny mam iście kulinarno-erotyczne,

dziś 11 listopada 2006r. szwędam się w pidżamach i szlafroku. popijam sok buraczano-jabłkowy. jem suchary i wyciągnęłam pangę z zamarażarki. Ćma mi posprzątała mieszkanie i za chwilę poplotkujemy i obejrzymy ok. 700 zdjęć z wesela. ba.

6985493_img_5548.jpg


7057872_img_5554.jpg

czwartek, 9 listopada 2006

09.11.2006r.

już jestem. żyję. jak chwilę odpocznę to opowiem co nieco.