parzę rumianek czarny bez truskawkę z wanilią dodaję miód lipowy i cytrynę. wieczorami pijemy grzańca z sokiem malinowym. maczam kawałki czerwonego grapefruita w cukrze. płuczę gardło szałwią. tak proszę państwa mamy grypę. walczymy jak możemy.
pogoda wciąż nieprzerwanie piękna. giba mówi że znalazł super miejsce na reportaż ślubny. f. dzwoni czy może on i dzieci (dzieci?). odbieramy prezenty i życzenia (już). znajomi proszą o nowy adres i nazwisko bo chcą kartki posłać. chwilami czuję się jakbym stała obok siebie i spoglądała na to całe zamieszanie. jestem wystraszona ale odważna; zadziwiona ale pewna siebie; zestresowana ale szczęśliwa. to już za 1 dzień!!!
zaraz w niedzielę wyjeżdżamy. umówmy się, że odezwę się ok. 15 listopada.
trzymajcie kciuki! <?B>
czwartek, 26 października 2006
wtorek, 24 października 2006
1 wieczór i 3 dni przed ślubem czyli 24.10.2006r. wtorek
wieczór spędzony przy lepieniu na butelki z etoh naszego logo weselnego. uświadomiłam sobie nagle w trakcie tego lepienia, że jestem ostatnią noc (bo jk na dyżurze) sama jako narzeczona. krótki ten stan narzeczeństwa, krótki ale intensywny i pracowity.
pamiętam jak weszłam tutaj pierwszy raz; zmęczona i zmarznięta po łyżwach. zaparzył mi wtedy zielonej herbaty. liście pływały w 3/4 szklanki. siedziałam na ziemi w dużym pokoju i gadaliśmy o czymś mało istotnym. wizyta była właściwie mało istotna i taka jeszcze wtedy nic nieznacząca. następna była już bardziej romantyczna (zaproszenie niby na kontemplację mistyczno-egzystencjalną). otworzył mi drzwi w garniturze a w mieszkaniu zapalił z 50 świeczek. stałam osłupiała i zdziwiona. pamiętam jak w nocy pocałował mnie raz w szyję i dwa razy w ramię. kolejne wizyty coraz to bardziej nabierały kolorów, emocji, uczuć, tempa; rozmowy przy winie; filmy. smakowanie i uczenie się siebie; coraz więcej swoich rzeczy tu zostawiałam, na równi tych namacalnych jak i tych które się jedynie w powietrzu unoszą. cała paleta zachowań i odruchów. od płaczu po śmiech boski. ile rzeczy powiedzianych i ile spojrzeń, dotyków, kołysań, przytuleń. pierwsze nieśmiałe pocałunki i odkrywanie swojego piękna w sposób najdelikatniejszy, dostojny, bez pośpiechu. pierwszy płacz i pierwsze godzenie się. miejsce które właściwie nazywam “naszym domem”. w kolejnym roku wspólnego mieszkania po raz kolejny wchodząc do łazienki ciągle nie mogę się nacieszyć widokiem, że moja szczoteczka leży obok drugiej; że wieszam nasze pranie; że gotuję dla naszej dwójki; że związek dwóch ciał i dwóch dusz, że ... tyle pracy przed nami.
odebrałam suknię. hm... jak do tego białego cuda dojdzie odpowiednia fryzura i odpowiedni makijaż i ogólnie boskie nastawienie to ... wyjedzie stula w bieli z ukochanym przed ołtarzem.
a teraz polecę zmyć stwardniałą nieco maseczkę z glinki zielonej. przepraszam.
pamiętam jak weszłam tutaj pierwszy raz; zmęczona i zmarznięta po łyżwach. zaparzył mi wtedy zielonej herbaty. liście pływały w 3/4 szklanki. siedziałam na ziemi w dużym pokoju i gadaliśmy o czymś mało istotnym. wizyta była właściwie mało istotna i taka jeszcze wtedy nic nieznacząca. następna była już bardziej romantyczna (zaproszenie niby na kontemplację mistyczno-egzystencjalną). otworzył mi drzwi w garniturze a w mieszkaniu zapalił z 50 świeczek. stałam osłupiała i zdziwiona. pamiętam jak w nocy pocałował mnie raz w szyję i dwa razy w ramię. kolejne wizyty coraz to bardziej nabierały kolorów, emocji, uczuć, tempa; rozmowy przy winie; filmy. smakowanie i uczenie się siebie; coraz więcej swoich rzeczy tu zostawiałam, na równi tych namacalnych jak i tych które się jedynie w powietrzu unoszą. cała paleta zachowań i odruchów. od płaczu po śmiech boski. ile rzeczy powiedzianych i ile spojrzeń, dotyków, kołysań, przytuleń. pierwsze nieśmiałe pocałunki i odkrywanie swojego piękna w sposób najdelikatniejszy, dostojny, bez pośpiechu. pierwszy płacz i pierwsze godzenie się. miejsce które właściwie nazywam “naszym domem”. w kolejnym roku wspólnego mieszkania po raz kolejny wchodząc do łazienki ciągle nie mogę się nacieszyć widokiem, że moja szczoteczka leży obok drugiej; że wieszam nasze pranie; że gotuję dla naszej dwójki; że związek dwóch ciał i dwóch dusz, że ... tyle pracy przed nami.
odebrałam suknię. hm... jak do tego białego cuda dojdzie odpowiednia fryzura i odpowiedni makijaż i ogólnie boskie nastawienie to ... wyjedzie stula w bieli z ukochanym przed ołtarzem.
a teraz polecę zmyć stwardniałą nieco maseczkę z glinki zielonej. przepraszam.
niedziela, 22 października 2006
22.10.2006r.
myślę sobie, że moje przyjaciółki wiedzą najlepiej jaki rozmiar bielizny noszę. dostałam pare kompletów na panieńskim i pasują do ciała idealnie. poza tym otrzymałam kostkę z pozycjami i kamasutra kadzidełka, pare wyroków i przykazań dobrej żony. pare baniaczków carlo rosi poszło i serów z żurawiną. Oluś nas zabawiał a po północy sama z kieliszkiem wina gapiłam się w naszą zieloną lampkę i myślałam... bosz za tydzień to już żona będę.
cały tydzień zbierałam się żeby opisać zeszły weekend. bo w związku z tym, że piątek był ostatnim dniem fabrycznym to postanowiłam lekko upić się wieczornie winem, zalać wszystkie smutki, wyrzucić wszystko to co było złem fabrycznym. ale... od czego ma się narzeczonego, ano od tego, że porwał mnie z plecakami w Beskid. nocleg pod Żywcem w zielonym pokoju. rano po przepysznym śniadaniu w cukierni o wdzięcznej nazwie Alicja zostawiliśmy auto w Żywcu i wędrowaliśmy z plecarami poprzez Halę Miziową na Rysiankę. nocleg na podłodze jadalni schroniska. niedziela zejście do Węgierskiej G. i powrót do Żywca. pogoda przecudna, rude liście, jesień którą uwielbiam, ścieżki którymi mało kto chodzi, alejki z mchów, niebo z milionami gwiazd i mistyczna mgła nocna. prawdopodobnie to ostatni górski wyjazd z narzeczonym (potem będzie już z mężem). weekend zakończony cudnym koncertem Starego Dobrego Małżeństwa.
początek tygodnia smutny ze względu na sytuacje, które nie dotyczą nas bezpośrednio a jednak. (w końcu chodzi o naszych przyjaciół). gdzieś pomiędzy wszystkim co wysłuchałam a tym co wiem staram się znaleźć spokój i opanowanie. spokój dzięki któremu cieszę się, że rozmawiamy, płaczemy, wyjeżdżamy, żyjemy ... RAZEM ... rozmowa z księdzem, z właścicielką lokalu weselnego, przyjemne planowanie menu i innych szczegółów. płacz i śmiech na wierzchu. w tym stresie emocje biorą górę i w takie dni wszystko odbiera się mocniej, dosadniej, bardziej...
siedzę czasem nad wierszami śp. księdza Jana. nad fragmentami radości, prostoty. nad słowami, które tłumaczą w prosty sposób rzeczy najtrudniejsze. cisza.
dziś niedziela. 6 dni zostało do tego dnia. jestem szczęśliwa. tylko strach o to by wszystko wyszło tak jak planujemy jest spory. ale co to za radość jeśli coś przychodzi samo i bez pracy nad szczęściem. najważniejsze, że mam obok siebie gościa któremu ufam którego łyżkami mogłabym jeść który jest kimś ponad to wszystko.
cały tydzień zbierałam się żeby opisać zeszły weekend. bo w związku z tym, że piątek był ostatnim dniem fabrycznym to postanowiłam lekko upić się wieczornie winem, zalać wszystkie smutki, wyrzucić wszystko to co było złem fabrycznym. ale... od czego ma się narzeczonego, ano od tego, że porwał mnie z plecakami w Beskid. nocleg pod Żywcem w zielonym pokoju. rano po przepysznym śniadaniu w cukierni o wdzięcznej nazwie Alicja zostawiliśmy auto w Żywcu i wędrowaliśmy z plecarami poprzez Halę Miziową na Rysiankę. nocleg na podłodze jadalni schroniska. niedziela zejście do Węgierskiej G. i powrót do Żywca. pogoda przecudna, rude liście, jesień którą uwielbiam, ścieżki którymi mało kto chodzi, alejki z mchów, niebo z milionami gwiazd i mistyczna mgła nocna. prawdopodobnie to ostatni górski wyjazd z narzeczonym (potem będzie już z mężem). weekend zakończony cudnym koncertem Starego Dobrego Małżeństwa.
początek tygodnia smutny ze względu na sytuacje, które nie dotyczą nas bezpośrednio a jednak. (w końcu chodzi o naszych przyjaciół). gdzieś pomiędzy wszystkim co wysłuchałam a tym co wiem staram się znaleźć spokój i opanowanie. spokój dzięki któremu cieszę się, że rozmawiamy, płaczemy, wyjeżdżamy, żyjemy ... RAZEM ... rozmowa z księdzem, z właścicielką lokalu weselnego, przyjemne planowanie menu i innych szczegółów. płacz i śmiech na wierzchu. w tym stresie emocje biorą górę i w takie dni wszystko odbiera się mocniej, dosadniej, bardziej...
siedzę czasem nad wierszami śp. księdza Jana. nad fragmentami radości, prostoty. nad słowami, które tłumaczą w prosty sposób rzeczy najtrudniejsze. cisza.
dziś niedziela. 6 dni zostało do tego dnia. jestem szczęśliwa. tylko strach o to by wszystko wyszło tak jak planujemy jest spory. ale co to za radość jeśli coś przychodzi samo i bez pracy nad szczęściem. najważniejsze, że mam obok siebie gościa któremu ufam którego łyżkami mogłabym jeść który jest kimś ponad to wszystko.
czwartek, 12 października 2006
mojemu najukochańszemu pod niebiem człowiekowi:
(w tle sączy się "The Moment" Kenny G.)
żeby uwierzył żeby zrozumiał żeby odnalazł spokój i ciszę, radość i sens, żeby poczuł potęgę wewnętrznej harmonii i zawierzył swoje życie niekoniecznie czemuś co namacalne, oczywiste i jasne, wytłumaczalne przez człowieka (który jest tu na ziemi chwile, moment)
Jak się nazywa
Jak się nazywa to nie nazwane
jak się nazywa to co uderzyło
ten --- smutek co nie łączy a rozdziela
przyjaźń lub inaczej miłość niemożliwa
to co biegło naprzeciw a było rozstaniem
wciąż najważniejsze co przechodzi mimo
przykrość byle jaka jak chłodny skurcz w piersi
ta straszna pustka co graniczy z Bogiem
to że jeśli nie wiesz dokąd iść
sama cię droga prowadzi
Jan Twardowski
żeby uwierzył żeby zrozumiał żeby odnalazł spokój i ciszę, radość i sens, żeby poczuł potęgę wewnętrznej harmonii i zawierzył swoje życie niekoniecznie czemuś co namacalne, oczywiste i jasne, wytłumaczalne przez człowieka (który jest tu na ziemi chwile, moment)
Jak się nazywa
Jak się nazywa to nie nazwane
jak się nazywa to co uderzyło
ten --- smutek co nie łączy a rozdziela
przyjaźń lub inaczej miłość niemożliwa
to co biegło naprzeciw a było rozstaniem
wciąż najważniejsze co przechodzi mimo
przykrość byle jaka jak chłodny skurcz w piersi
ta straszna pustka co graniczy z Bogiem
to że jeśli nie wiesz dokąd iść
sama cię droga prowadzi
Jan Twardowski
wtorek, 10 października 2006
10.10.2006r.
Olek ma dziś roczek.
w piątek umówiłam się na fajne spotkanie.
w niedzielę koncert Starego Dobrego M. (niczym nadzieja z obłoków)
zostało 24 godziny fabryczne do wymarzonego urlopu.
Nadka mówi o muminach i teletubisiach.
zaplanowałam zapiekanę w żaroodpornym a tu JK dzwoni, że mama ma zapiekanki dla nas.
ptak mnie dziś znienacka brzydko mówiąc osrał (raczej na szczęście). zaraz potem kupiłam świetne buty.
zadzwonił Piotr, że ma dla nas duży projekt na grudzień.
liście mienią się w słońcu, w sandałach idę po chleb.
nie mogę się jeszcze cieszyć pełnią radochy. jeszcze mam skurcze żolądka.nie mogę zapeszać. nie mogę.
będzie na to czas...
lubię was...
w piątek umówiłam się na fajne spotkanie.
w niedzielę koncert Starego Dobrego M. (niczym nadzieja z obłoków)
zostało 24 godziny fabryczne do wymarzonego urlopu.
Nadka mówi o muminach i teletubisiach.
zaplanowałam zapiekanę w żaroodpornym a tu JK dzwoni, że mama ma zapiekanki dla nas.
ptak mnie dziś znienacka brzydko mówiąc osrał (raczej na szczęście). zaraz potem kupiłam świetne buty.
zadzwonił Piotr, że ma dla nas duży projekt na grudzień.
liście mienią się w słońcu, w sandałach idę po chleb.
nie mogę się jeszcze cieszyć pełnią radochy. jeszcze mam skurcze żolądka.nie mogę zapeszać. nie mogę.
będzie na to czas...
lubię was...
niedziela, 8 października 2006
8 października 2006r
20 dni zostało oczekiwania stresującego ale jednocześnie podniecającego.
40 godzin zostało oczekiwania stresującego i tylko tyle.
w obu przypadkach myślę, że przeżyję.
w sumie innego wyjścia nie ma.
niedzielnie pomaga pan Wojtek w trójce; pisanie; słuchanie; samotna cisza we wnętrzu mnie samej.
wczorajszy spacer w pięknej jesiennej scenerii na Baranią. dopiero w połowie ustąpił ścisk w klatce piersiowej, puściły kabelki nerwów na wierzchu dyndające. przylepienie się do ukochanej dłoni jk. stać mnie już na śmiech.
marzę już o planach przyszło-piątkowych. boję się choć odwagę mam w sobie by rozmawiać, by wierzyć, by myśleć o tym, że w obliczu śmierci tak naprawdę nie ważne jest już nic.
"czekaj na wiatr który niech uniesie cię nie musisz sie bać kiedy skrzydła wiary masz. czekaj na wiatr gdy poczujesz powiew ten wystarczy twój jeden krok."
40 godzin zostało oczekiwania stresującego i tylko tyle.
w obu przypadkach myślę, że przeżyję.
w sumie innego wyjścia nie ma.
niedzielnie pomaga pan Wojtek w trójce; pisanie; słuchanie; samotna cisza we wnętrzu mnie samej.
wczorajszy spacer w pięknej jesiennej scenerii na Baranią. dopiero w połowie ustąpił ścisk w klatce piersiowej, puściły kabelki nerwów na wierzchu dyndające. przylepienie się do ukochanej dłoni jk. stać mnie już na śmiech.
marzę już o planach przyszło-piątkowych. boję się choć odwagę mam w sobie by rozmawiać, by wierzyć, by myśleć o tym, że w obliczu śmierci tak naprawdę nie ważne jest już nic.
"czekaj na wiatr który niech uniesie cię nie musisz sie bać kiedy skrzydła wiary masz. czekaj na wiatr gdy poczujesz powiew ten wystarczy twój jeden krok."
czwartek, 5 października 2006
05.10.2006r,
kiepsko. obiecałam sobie, że dam radę jeszcze te 6 dni fabrycznych. ale kiepsko jest. pociesza mnie jedno; że mam znajomych poza fabrycznych którzy przeżyli takie cyrki, którzy podjęli mądrą i odważną decyzję i dziś są szczęśliwi. mało tego ci ludzie mnie ROZUMIEJĄ BEZ SŁÓW. to jest najbardziej budujące!
ktoś kiedyś na studiach nauczył mnie żeby szanować mocno samego siebie. to była pouczająca lekcja starszego, cierpliwego i nadwyraz mądrego profesora. dziś właśnie straciłam szacunek dla samej siebie za to, że nic nie robię w pewnej kwestii. ale napisałam ostatnio przyjacielowi - człowieka można zniszczyć ale nie można pokonać. więc NIE DAM SIĘ POKONAĆ!
poza tym to luzik. w miarę wszystko opanowane. moje czułenka z lakierkami pana młodego wyglądają rewelacyjnie. z welonu rezygnuję na rzecz wianka. skóra coraz bardziej opalona. włosy urosły (nie do pasa), muzyka się układa, sprzęt zamówiony. jest jeszcze sporo szegółów do dogrania ale powoli układa się całość. siostra mi pisze TOBIE NIE POZOSTAŁO NIC INNEGO JAK CIESZYĆ SIĘ CZASEM OCZEKIWANIA.
PEWNIE ŻE SIĘ CIESZĘ
ktoś kiedyś na studiach nauczył mnie żeby szanować mocno samego siebie. to była pouczająca lekcja starszego, cierpliwego i nadwyraz mądrego profesora. dziś właśnie straciłam szacunek dla samej siebie za to, że nic nie robię w pewnej kwestii. ale napisałam ostatnio przyjacielowi - człowieka można zniszczyć ale nie można pokonać. więc NIE DAM SIĘ POKONAĆ!
poza tym to luzik. w miarę wszystko opanowane. moje czułenka z lakierkami pana młodego wyglądają rewelacyjnie. z welonu rezygnuję na rzecz wianka. skóra coraz bardziej opalona. włosy urosły (nie do pasa), muzyka się układa, sprzęt zamówiony. jest jeszcze sporo szegółów do dogrania ale powoli układa się całość. siostra mi pisze TOBIE NIE POZOSTAŁO NIC INNEGO JAK CIESZYĆ SIĘ CZASEM OCZEKIWANIA.
PEWNIE ŻE SIĘ CIESZĘ
wtorek, 3 października 2006
03.10.2006r. fabrycznie.
ani słowa narzekania. otwieram tylko SZEROKO oczy i po cichu robię swoje powtarzając - nie mogę się denerwować nie mogę się denerwować.
z rzeczy fajniejszych - kupiłam buty ślubne. zważywszy na to, że w butach na obcasach nie chadzam a już w białych to wogóle - te wyjątkowo są śliczne. (sama bym o to siebie nie podejrzewała).
z rzeczy fajniejszych - kupiłam buty ślubne. zważywszy na to, że w butach na obcasach nie chadzam a już w białych to wogóle - te wyjątkowo są śliczne. (sama bym o to siebie nie podejrzewała).
Subskrybuj:
Posty (Atom)