niedziela, 7 listopada 2004

wyciszona lekkość bytu z ogromem wrażeń jednak, czyli czas 30.10.-03.11.2004r.

sama sobie ostatnio zaordynowałam ćwiczenie – p o w o l n e g o robienia wszystkiego tego co do moich obowiązków należy – tylko się czasem zwyczajnie nie-da-fizycznie-nie-da. ale staram się jak mogę wcielić w życie zasadę żeby wiecznie nie uciekać i tym samym nie sprawiać wrażenia że się jest gonionym (czasem jak pies się czuję goniona ale to podobno ma też i dobry wpływ na tzw. hart ducha; pozytywny wpływ stresującej części życia czy whatever...).
ok. umówmy się na długą notkę która będzie się przeplatać z teraźniejszością i przeszłością o której chcę najwięcej napisać. mamy sobotę. mój ulubiony dzień tygodnia. to pierwsza od niepamiętnych czasów wolna sobota spędzona w domu. mówię wam jaka błogość! rano bezstresowo budzę się w ramionach lekko zestresowanych jednak nie-weekendowo bo te szkolenie, no więc poprawiamy BH krawat i do obowiązków a my do wanny wody poleżeć za wszystkie czasy z książką o Nikiforze. małe łezki wpadają do wody. nikt nie widzi. nikt nie słyszy. cisza. sprzątanie. śniadanie drugie zresztą. spacer po lesie. wanna wody druga a co! remanent w płytach mp3 bo lekko wnerwia mnie już załączanie wiecznie nie tych płyt co trzeba. przy okazji wygrzebałam mp3 z wszystkim od kultu po pearl jam rage again the machine po tori amos anouk skin kaliber 44 paktofonike i na szcześniaku kończąc (istna muzyczna rozkosz miszmaszowa). myślę sobie, no jest bosko! a jeszcze wczoraj o tej porze paznokcie gryzłam bo mi znajomi chorują ostatnio. ok. żeby tak do końca czuć się błogo dzwonię do kk do anety esujemy z wkurwionym BH który musi przeżyć temat encefalopatii (a swoją drogą pisałam kiedyś o tej chorobie u dzieci urodzonych z fetal alcohol syndrome).
ok. nie. dziś nie o tym. a więc trzymając się tematu wiodącego przesuwamy stolik w jaśniejsze miejsce pod oknem bo lubię pisać w świetle dziennym, gazety książki mapa przewodnik płyty muzyka kubek kawy listy niedokończone... w przyszłość nie wybiegam chociaż jak w wannie siedziałam to mi się Praga nocą zamarzyła przez moment. póki co nadal jestem pod dziwnym aczkolwiek takim co przyciąga wrażeniem Krynicy. ale zanim do Krynicy dojechaliśmy to...
30.10.2004r. 16:00 wyruszamy „uśmiechniętym” zielonym na wschód. 1:00 docieramy do sentymentu mojego Wetliny, PTTK i brak prądu (ja sikałam BH mył ręce i korki strzeliły. bywa). gnieździmy się w jednym śpiworze i jest w miarę ciepło. dobrze że rano przychodzi szybko. pierwsze śniadanie z wrzątkiem bo o jajecznicy można zapomnieć. obecnie miejscowi dawno już świętują koniec sezonu. tyle z Wetliny, u Rumcajsa zamknięte, pod Strzechą też, barak opustoszały, jadłodajnia zamknięta chyba, Bazę Ludzi z Mgły przeoczyłam. tyle z sentymentu. i obiecałam sobie zerwać ten romans bo przytłacza dość skrzętnie od paru lat niepotrzebnie. mam nowe płuca serce myśli jestem szczęśliwa i niech tak trwa. szukałam ducha wśród żyjących. po konfrontacji z miejscowymi udajemy się do Ustrzyk Górnych gdzie w goprówce dostajemy na poddaszu pokój o jakim marzę tylko w pomarańczu bym go zrobiła i drewnie. jest trójkątne okno i jesteśmy my i deszcz nie pada.
31.10.2004r. dzień urodzin Mistrza. spacerujemy Tarnica-Halicz-Rozsypaniec-Bukowska. mówię że to moje góry tak jakbym miała do nich jakieś prawo. a one tymczasem przygotowane do zimy. słupek ukraiński stoi jak stał przed rokiem i brak tylko czerwonej jarzębiny i brusznicy. ale w końcu to nie ta pora. są w wyobraźni i jak dla mnie to wystarczy. (z ciekawostek historycznych warto dodać że przy okazji delimitacji polsko-sowieckiej sprostowano nonsens z austriackich jeszcze czasów bo okazuje się że dawna granica austriacko-węgierska tworzyła klin na stokach Rozsypańca tak że droga z Wołosatego na Połoninę Bukowską przebiegała przez terytorium węgierskie. klin ten utrzymywał się do 1946r.) pokonanie Wołosatego było istnie piwno-erotyczno-chipsowo-torfowe. nauczyłam się na pamięć jak powstaje torfowisko wysokie. a przy okazji dni pierwszolistopadowych zwiedzamy cmentarz w Wołosatym. 01.11.2004r. dzień z racji oczywistych i gdy pogoda tworzy klimat spędzamy na trasie Ustrzyki-Muczne-Beniowa-Sianki. podsumowaliśmy to wyprawą pastuszków po szczęście w sentymencie... przez cmentarze (cmentarz w Beniowej gdzie ocalała jego północna część z 13 nagrobkami i podmurówką cerkwi z 1909r. z kamienną płytą z rysunkiem ryby – podstawa starej chrzcielnicy) grobu hrabiny (grobowiec Klary zm.186? i Franciszka Stroińskich zm.1893r. oraz podmurówka po spalonej w 1947r. cerkwi) pola łąki na granicy polsko-ukraińskiej gdzie jak rzekł BH czuć pożogę i w środku czuć dziwną radość że nikt do nas jednak nie strzela. siedzimy na końcu Polski i patrzymy na 01.jpg; trzeba być innym, takim pastuszkiem pokornym jak Ty i ja. wcale nie miałam zamiaru wspominać o tym jak BH obsikał kot w schronie bo musiałabym napisać jaką “glebę” zaliczyłam w drodze do Sianek. popołudniowe cerkwie w Smolniku (p.w. św. Michała Archanioła z 1791r. jedna z dwóch zachowanych w Polsce cerkwi tzw. typu bojkowskiego)smolnik2.jpg w Chmielu (z 1906r. p.w. św. Mikołaja, przy cerkwi znajduje się plyta nagrobna z 1641 r z inskrypcją w języku starocerkiewnosłowiańskim i herbem Sas). cmentarz w Lutowiskach. nie znaleźliśmy żydowskiego kirkuta bo nie było nam dane w ciemności. „zielone uśmiechnięte” wpadło nam do rowu ale dzielnie radzimy sobie dalej i docieramy do goprówki. umówmy się że notebook i film w tym miejscu to nie jest dobra rozrywka. no może klimatu nie było albo zmęczeni byliśmy. wiem, film był zwyczajnie nudny.
02.11.2004 rano dzielnie spoglądamy na połoniny ale plany mamy nad Solinę. po drodze: Lutowiska i kirkut za dnia (rozległy kirkut leżący na stoku wzniesienia gdzie zachowało się co najmniej 500 macew czyli nagrobków; Upamiętnione miejsce stracenia przez hitlerowców 22.VI.1943 r. 650 miejscowych Żydów; jest to drugi co do wielkości po leskim cmentarz żydowski na terenie Bieszczadów). w Polanie mamy szczęście na otwartą cerkiew p.w. św. Mikołaja datowaną na 1790r. z charakterystycznym rysunkiem na suficie Trójcy Świętej nad kulą ziemską. Chrewt (przykład typowej cerkwi wybudowanej w 1670r. jako budynek na planie podłużnym, podzielony na trzy części: babiniec, nawę i prezbiterium – przykryte trzema oddzielnymi zwieńczeniami w formie łamanych dachów brogowych). Wołkowyja (gdzie nie ma cerkwi ale jest pstrąg u Łosia). i mogę wreszcie zaśpiewać zielone a raczej jesienno-bure wzgórza nad Soliną. (z zaporą o długości 664m) jak widzę taki ogrom wody to jednak marzy mi się morze. zapisać do „zrealizowania” jeszcze z Pragą Słowenią Węgrami i Kapadocją po drodze. my raczej podążamy w kierunku Krynicy. ślęczymy w korku w Jaśle ale za to podziwiamy kościół w Średniej Wsi (najstarszy drewniany kościół w Bieszczadach - piękny polecam - p.w. Wniebowzięcia Matki Bożej zbudowany w II polowie XVI w. jako kaplica dworska Balów), i w gęstej mgle dojeżdżając do celu dokładnie w Bereście najdostojniejsza z cerkwi – być może całą magię sprawiło oświetlenie i mgła właśnie. określenie “cerkiew” pochodzi od greckiego kyriakon czyli “Pański” (dom). w okresie międzywojennym na 190 bieszczadzkich miejscowości przypadało 155 cerkwi. w czasie II wojny światowej i walk z UPA uległo zniszczeniu tylko kilka cerkwi. dopiero po wysiedleniu Ukraińców w okresie 1948-56 były one masowo rozbierane. dziś jest 59 cerkwi w tym 10 w ruinie. wracając do naszego wyjazdu - w Krynicy wysoki dom z wysokimi pokojami, ze schodami i wielkimi lustrami. przyznaje się do strachu i zaglądania zza zasłonki pod prysznicem czy nikt przypadkiem nie stoi (bo jakby stał to co no nie?). coś dziwnego było w tym domu i już. teraz to lightowo ale wtedy. spacer wieczorny. "Romanówka" Nikifora czyli tego który niesie zwycięstwo. gdyby tak wszystko dopracować w najmniejszym szczególe. bo w końcu ze szczegółów z maleńkich drobin składa się nasze życie. turkusowo-niebieski kolor nocnej Romanówki mnie rozczulił. wody lecznicze raczej nie za to BH nie może się doczekać rana żeby móc nachlać się zuberta. nie będę też pisać o weczornym pęknięciu na werandzie mam tylko nadzieję, że zrozumiałeś właściwie. żółty kolor pokoju budzi nas słońcem zza okna. (żółty to ponoć na inteligencję wpływa... ęą). podążamy w kierunku Krakowa gdzie BH odbiera dumnie w ubłoconych butach dyplom i z tejże okazji zajadamy się naleśnikami w „różowym słoniu” (bez kurczaka bo zabrakło i bez boczku bo się przypalił – spoko damy radę). i dalej chciałabym już tylko zapamiętać zamek lipowiecki, od razu zaznaczam że wpisał się u mnie jako jedne z ciekawszych miejsc bo wrócę tam na pewno.
1100 km. ponad 100 godzin. takie małe krótkie spontaniczne dość wakacje.
od lat cieszy mnie możliwość własnego i dobrowolnego wyboru jak i gdzie spędzę czas, mój wolny czas. od lat dziękuję Najwyższemu, że układa wszystkie ścieżki tak a nie inaczej. od lat wiem że nic bez powodu. że inny nie znaczy gorszy. że ... od niedawna śpię dziwnie i zupełnie spokojnie szczęśliwie.
tyle... (BH ma zdjęcia jakby co)
chociaż tyle bo...
subtelne odcienie naszych indywidualnych przeżyć nikną niestety gdy ktoś próbuje zamknąć w zdania to co niewypowiedziane.
dziękuję.

8 komentarzy:

mary pisze...

pięknie..
brak mi słów.
kiedyś bardzo chcialabym tak jak Ty.. w te miejsca..

zielona pisze...

GRATULUJE KOCHANA!!!!
mam nadzieje ze pozdrowilas ode mnie PULPITA i HRABINE???!!!
;-)

kamila pisze...

tylko zyc nie umierac...moze kiedys mnie zabierzesz na taka wycieczke no moze troszke krotsza :> pozdrawiam i zycze wiecej takich weekendow :))

kk pisze...

no no no
jestem dumny!
więcej takich wpisów i chce Wasze zdjęcia co?

olga pisze...

kopara mi opadła!

andalo pisze...

cudowna wyprawa...

eve pisze...

a co to jest za okolica przed wetliną tam gdzie Ci mówiłam o tym pstrągu co go jedliśmy w upał i wiesz...?

vm pisze...

cisna chyba